all i have is you

W szkolnej rzeczywistości Disiana nie istniało nic gorszego, niż spojrzenia innych uczniów. Niektóre z nich miały w sobie coś ze współczucia, jednak znaczna większość kipiała pogardą i nienawiścią. Z tysięcy krążących wokół niego plotek nie dało się odróżnić prawdy. Z czasem sam Disian zaczął wierzyć w niektóre z nich, coraz bardziej gubiąc swój pierwotny charakter. Uwierzył w przypisaną mu agresję, uwierzył w podobieństwo do swojego ojca i w to, że nie jest wart wiele więcej od niego. Dlatego trzymał się z boku. Wybrał samotność myśląc, że jest w stanie tylko ranić.
Unikał nawet gier zespołowych. Nigdy nie podawano mu piłki, chyba że akurat ktoś celowo rzucał mu w plecy. Nic dziwnego, że większość lekcji wf'u przesiadywał w szatni. Gdy siedział na szafkach, paląc przy niewielkim, uchylonym okienku, przynajmniej nie musiał oglądać gardzących jego osobą twarzy. W ten sposób samotność bolała trochę mniej.
Ciszę wypełniającą szatnię przerwał trzask zamykanych w pośpiechu drzwi. Do pomieszczenia wszedł Kōichirō, przejęty czymś tak bardzo, że nie zauważył obecności drugiej osoby. Disian nie zdradził się od razu. Siedział w ciszy, obserwując go uważnie, a gdy ten szukał czegoś w plecaku, zauważył, że spod bandaży na jego rękach przebijały się czerwone plamki. Prawdopodobnie to właśnie one były źródłem paniki.
— W takim stanie powinieneś spierdolić z lekcji, albo chociaż załatwić sobie zwolnienie — mruknął z udawaną ignorancją. — Naprawdę chciałeś grać w siatkę z rozpierdolonymi nadgarstkami? Potrafisz używać mózgu, Hasegawa?
Kōichirō nic nie odpowiedział. Odkąd pierwszy raz zobaczył, do czego zdolny jest Disian, odkąd znalazł się między nim a ścianą, pewny że zginie w płomieniach, bardzo dużo milczał w jego obecności. I wpatrywał się z niego tym rodzajem spojrzenia, którego Disian nienawidził najbardziej. Tym, w którym nie było pogardy, ani współczucia, a jedynie czysty strach.
Czarnooki westchnął smutno, gasząc papierosa o własną dłoń, po czym zeskoczył z szafek i usiadł obok wpatrującego się w niego chłopaka.
— Daj mi spojrzeć — poprosił, mając na myśli oczywiście rany Kōichiego, ale ten jedynie nieznacznie się odsunął. — Wiem, że sam nie możesz się uzdrowić, tak jak zrobiłeś to ze mną, więc daj mi się sobą zająć, do cholery, bo nie zamierzam sprzątać twojej krwi z podłogi.
Kōichirō zerknął na z każdą chwilą coraz bardziej czerwone bandaże, później na Disiana, aż w końcu nieśmiało zbliżył do niego swoje ręce, dając mu bezgłośne przyzwolenie. Szybko obok nich stanęła niewielka apteczka, którą Disian zawsze nosił przy sobie. Zapytany o niecodzienny przedmiot w jego plecaku mruknął coś o dojeżdżaniu do szkoły na deskorolce i dużej ilości szkła na ulicy, choć brzmiało to bardziej jak wyuczone kłamstwo, niż rzeczywistość.
Dotyk młodszego chłopaka nie był dziś taki, jakim Kōichirō go zapamiętał. Nie buchał od niego żar ognia i brutalna siła. Wręcz przeciwnie, był niezwykle delikatny. Delikatniejszy, niż to sobie wyobrażał, nawet w chwili, gdy uciskał ranę, powstrzymując jej krwawienie.
— Nic nie powiesz? — zaczął nieśmiało. — Nie zapytasz, dlaczego to zrobiłem, nie nakrzyczysz na mnie?
— Ludzi nie pyta się o ich rany, Hasegawa.
Ale chłopak nie rozumiał, dlaczego ów temat jest tak wrażliwy dla Disiana. Wiedział jednak, że za każdą blizną i raną czarnookiego kryje się coś, o czym wolałby zapomnieć. Klucz do tego, dlaczego stał się wulgarny i agresywny.
— Z tego powodu nie chciałeś dać sobie pomóc tamtego wieczoru? Bałeś się, że zacznę pytać? A jeśli obiecam, że nie odezwę się słowem?
Disian zignorował jego słowa, kończąc właśnie wiązać opatrunek na drugiej z dłoni. Sposób, w jaki to zrobił, był niemalże perfekcyjny, jakby miał za sobą wiele lat doświadczenia. Ale może było to jedynie złudne uczucie Kōichirō, który sam nie najlepiej radził sobie z bandażami.
— Potrafię czuć ból innych. Wiem, że bardzo cierpisz, więc proszę, pozwól mi.
— Kurwa, dlaczego tak bardzo chcesz mi pomóc, Hasegawa? To irytujące.
— A dlaczego ty mi pomagasz? Już drugi raz? — odparł ze spokojem, nieśmiało zerkając w jego czarne oczy.
Spodziewał się, że po raz kolejny zostanie odrzucony, jednak chłopak odwrócił się do niego bokiem, dając dostęp do poranionych pleców.
— Jesteś martwy, jeśli komuś o tym powiesz — mruknął cicho.
Kōichirō możliwie jak najdelikatniej podwinął jego koszulkę, jakby wciąż obawiając się, że zmieni zdanie i roznieci wokół nich płomienie, ale nic takiego się nie stało. Widząc, w jakim stanie jest, na język cisnęło mu się jeszcze więcej pytań, niż miał kilka minut temu. Rozchylił delikatnie usta, już chcąc zadać jedno z nich, jednak w ostatniej chwili ugryzł się w język. Nie wiedział, co wydarzyło się w życiu Disiana, a do głowy nie wpadał mu żaden prawdopodobny scenariusz. Nie miał pojęcia, jak ktokolwiek mógłby skrzywdzić tak drugą osobę. Ani dlaczego ktoś władający tak potężnym żywiołem, jakim był ogień, nie obronił się przed swoim oprawcą. Nieśmiało położył swoją dłoń na kręgosłupie, tam, gdzie czerwonych pręg i zaschniętej krwi było najwięcej. Poczuł, jak Disian drży lekko i dopiero w tej chwili pojął, że ten niekontrolowany ruch musiał męczyć go cały ten czas.
— Wszystko w porządku — szepnął cicho, chcąc go uspokoić. — Tylko troszkę zapiecze i będzie po wszystkim.
Ostatnio magia w nim była bardzo słaba. Na tyle, że jego ogród w doniczkach, dawniej zajmujący prawie cały pokój, zmniejszył się już niemalże o połowę. Ale roślinki nie były aż tak ważne, jak Disian. Dla niego zdobył się na więcej, niż przypuszczałby, że jest w stanie zrobić. Oddając część swojej energii chłopakowi sprawił, że rany się zagoiły, w niektórych miejscach pozostawiając po sobie jedynie blade, ledwo widoczne blizny.
Przyszło mu za to zapłacić cenę, ktoś mógłby stwierdzić, że zbyt dużą, jak za kilka ran. Bo choć Disian poczuł ulgę, Kōichirō znacznie pobladł. Do tej pory nie znał konsekwencji swoich czarów, bowiem zawsze zajmował się jedynie drobnostkami, ledwo zauważalnymi w codziennym zamieszaniu. Odratowanie martwej roślinki nie wymagało wiele. Kilka siniaków było pestką. Ale teraz, kiedy przyspieszył miesiące gojenia się ran, cała potrzebna do tego energia uleciała z niego w kilka sekund. Bezwładnie zsunął chłodną, drżącą dłoń z pleców chłopaka i oparł głowę o ścianę.
— I na co ci to było, Hasegawa? — zapytał cicho Disian, ze zmartwieniem błądząc wzrokiem po jego twarzy. — Nigdy więcej mi nie pomagaj, do cholery. Nie swoim kosztem. Wiem co postawi cię na nogi, ale musisz dać mi kilka minut, okej?
Czarnooki zniknął na chwilę za drzwiami szatni, i tak jak obiecał, wrócił najszybciej jak był w stanie. Wybrał się do szkolnego automatu, który, choć nie zachwycał jakością produktów, stanowił jedyny ratunek w zaistniałej sytuacji. Niczym małemu dziecku, Disian podsunął Kōichiemu pod nos kartonik z plastikową słomką.
— Co to? — szepnął słabym głosikiem.
— Nektar wielokwiatowy. Działa na wróżki regeneracyjnie, powinieneś to wiedzieć. 
Mimo tego, że w słowach nie okazywał swojej troski, usiadł obok, by dopilnować, że wszystko będzie w porządku. Pozwolił nawet na to, by chłopak się nim ogrzał, choć w każdej innej sytuacji zaprotestowałby, czując na sobie jakikolwiek dotyk.
— Jesteś cieplejszy niż większość ludzi, wiesz?
Dobrze o tym wiedział, jednak dziwnie było usłyszeć takie słowa. Zwłaszcza od Kōichirō. Ale w pewien sposób były nawet... miłe? Czarnooki powoli i nieśmiało objął jedną ręką wtuloną w niego wróżkę. Przez chwilę bał się, że to niewłaściwe, że resztkami sił od niego ucieknie, jednak nic takiego się nie stało. Wciąż siedział tak magicznie blisko, powoli upijając zawartość kartonika.
Pierwszy raz w życiu Disian poczuł się po prostu spokojnie.
Pierwszy raz w życiu Kōichirō jego skrzydełka zaświeciły delikatnym, niebiesko-różowym światłem.

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

Why?

To wszystko dzięki Gosi

Archiwum

Szukaj na tym blogu

Obsługiwane przez usługę Blogger.