all i have is pain

Niektóre raz zrobione rzeczy odciskają piętno na człowieku. Niektóre raz wykorzystane pomysły na zawsze pozostają z tyłu głowy jako rozwiązanie i mimo że głos rozsądku stara się je odrzucić, w momentach słabości nie chcą dać się przepędzić, niczym powracający co noc koszmar.
Minęło kilka lat, odkąd ostatnia rana na rękach Kōichirō się zabliźniła, rozpoczynając nowy etap w jego życiu. Szczęśliwy etap - tak mu się zdawało. Gdy wszystko idzie gładko łatwo jest uwierzyć, że już nigdy nie pozwoli się niczemu złamać, że teraz każdy problem rozwiąże się szybko, bez trudności. Najgorszym, co można wtedy zrobić, jest zaufanie utopijnym myślom. Wtedy negatywne emocje bolą bardziej i nawet te najmniejsze zaburzają równowagę. Zrzucają w otchłań, z której samemu nie da się wydostać.
Kōichirō wypierał myśl o tym, co doprowadziło go do sytuacji, w jakiej obecnie się znajdował. O wiele łatwiej było zrzucić wszystko na zwyczajny gorszy czas, niż stanąć przed prawdą. Z dłońmi zaciśniętymi na zlewie wpatrywał się w swoje lustrzane odbicie, blade, jakby martwe, choć oczy wciąż miało zaszklone i czerwone. Wyjątkowo długo walczył z głosem pochodzącym z tyłu głowy, ale osłabiona żalem wola chłopaka po raz pierwszy od lat uległa. Ostatnia jej iskierka zgasła w chwili, gdy kolejna z roślinek doniczkowych w jego pokoju umarła, a on nie miał na tyle mocy, by przywrócić życie niewielkiej eszewerii. Jednym pociągnięciem ostrza przekreślił to, co udało mu się zbudować przez ostatnie lata. W tej samej chwili uświadomił sobie, jak bardzo jest uzależniony od widoku własnej krwi.
Nie można powiedzieć, że ów czyn przyniósł mu ulgę, bowiem nie rozwiązał żadnego ze swoich problemów, a jedynie dołożył kolejny. Mimo to ciemnowłosy poczuł coś pozytywnego. Promieniujący ból przeszywał go od nadgarstka, prawie po sam łokieć i było to jedyne uczucie, które bardzo dobrze znał. Które niczym fałszywy przyjaciel pozwalało mu na chwilę uwierzyć, że emocje ulecą z niego wraz z czerwoną cieczą. Tylko jej widok go zaspokajał, tylko on przypominał, że wciąż żyje. Mógłby się w tym zatracić, jak dawniej bez zastanowienia przyciskając żyletkę coraz mocniej, gdyby nie jedna zmienna.
Biała kotka, która mieszkała z nim od stosunkowo niedługiego czasu weszła przez niedomknięte drzwi, po czym wskoczyła na zlew, jakby doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co robi jej właściciel. Nie zważając na to, że brudzi śnieżnobiałe futerko krwią, całą swoją siłą próbowała odepchnąć jedną z rąk Kōichiego od drugiej, by nie mógł już zrobić sobie krzywdy. I chociaż niewielki kotek nie miał najmniejszych szans ze stojącym u progu dorosłości chłopakiem, zrobiła wystarczająco dużo.
— Mgiełka, przestań — szepnął cicho, nie mogąc patrzeć na posklejaną, czerwoną sierść zwierzaka, jednak potrzebował tego widoku by zrozumieć, że postępuje niewłaściwie.
Zwierzę dostał od ciotki, gdy po wielu, naprawdę wielu prośbach w końcu zgodziła się na przygarnięcie kociaka, pod warunkiem, że ciemnowłosy już nigdy celowo się nie zrani. Motywację miał niezwykle dobrą, wytrzymał więc miesiąc, potem kolejny, a gdy w końcu mógł pogładzić jasne futerko, odnalazł w tym sposób na upuszczenie emocji.
Kilka lat spokoju Kōichirō zakłócił jeden chłopak, w oczach którego tańczyły płomienie. Mętlik, jaki siał w jego głowie był silniejszy, niż magia milutkiego kotka.

Późny wieczór był wyjątkowo dziwną porą dla Disiana. Chłód i ciemność pchały go powoli ku domowi, jednak dopiero gdy na ulicach było tak cicho, zaczynał czuć się swobodnie. O tej porze zło powoli wychodziło ze swojej kryjówki, nikt nie pilnował tego, co spustoszy. Zdecydowanie późny wieczór był jego porą. Czasem, kiedy może spuścić swoje demony ze smyczy. Za jego czarną sylwetką ciągnęła się ścieżka tlącego się ognia, wyznaczająca szlak jego kroków, oznaczająca teren, którego jest władcą. W słońcu było coś, przez co miał wrażenie bycia obserwowanym, nieustannie wystawionym na środek, by każdy mógł zawiesić wzrok na jego dziwactwach. Ale gdy znikało, on decydował, czy stanie się widoczny. Nie istniała pora, podczas której czułby się pewniej, niż teraz.
Wybierając możliwie najbardziej okrężną drogę, bowiem wcale mu się nie spieszyło, zmierzał powoli ku domowi. Ciszę między murami budynków przerywały jedynie pojedyncze auta, co jakiś czas przejeżdżające głównymi ulicami kilkanaście metrów od bocznych alejek. Nietrudno było wychwycić czyjeś przyspieszone kroki, które po chwili zmieniły się w bieg, aż w końcu nagle ucichły, przerwane uderzeniem i stłumionym jęknięciem. Ktoś za rogiem się przewrócił. Zdarza się, zwłaszcza w ciemnych i mokrych uliczkach. Ale krzyk nie był już czymś, co słyszało się często, a już na pewno nie wołający o pomoc. Mało tego, Disian krzyczący głos doskonale znał. Wszędzie poznałby ten wysoki ton wyciągany przez przerażoną wróżkę.
Niespiesznie zgasił papierosa o najbliższą ławkę i choć wmawiał sobie, że robi to jedynie z ciekawości, w głębi serca zmartwiony zajrzał za róg. Odnalazł za nim Kōichirō, tak jak się spodziewał, leżącego na ziemi. Mniej spodziewał się przypierającego go do niej chłopaka w dresach, na oko w ich wieku, któremu wyjątkowo spodobało się okładanie pięściami słabszego od siebie.
— Nie wstyd ci, że znęcasz się nad wróżką? — zaczepił go — Nawet bijąc kobietę byłbyś już mniejszą pizdą, niż teraz.
Mógł nienawidzić Kōichiego, jednak dobrze wiedział, jak to jest znaleźć się pod pięścią kogoś, przed kim nie jest się w stanie obronić. Właśnie przez to, i przez troskę, do której nie chciał się przyznać, w środku już kipiał ze złości, ale jego głos i postawa pozostały obojętne. Chłopak w dresach podniósł się, po czym splunął pod nogi niższego od siebie.
Disian pozwolił mu się uderzyć, tylko po to, by poczuć rosnącą złość. To uczucie działało jak benzyna, pozwalało rozszaleć się płomieniom. Metaliczny posmak w ustach od przygryzionej wargi i promieniujący ból na twarzy dość szybko zapewniło mu to, czego potrzebował. Wtedy bez wahania zacisnął rękę na ubraniu wyższego, zmuszając go do spojrzenia w głąb swoich ciemnych oczu. Zamknięta w nich potęga zawsze przerażała ludzi, choć dopiero niedawno Disian nauczył się z niej korzystać. Tak jak przypuszczał, oprawca wróżki szybko zaczął się motać, próbując uwolnić się od palącego od środka spojrzenia i parzącego od zewnątrz dotyku. Jednak ciemnowłosy był silniejszy.
W końcu z litości pozwolił mu uciec, patrząc na jego przerażoną, poparzoną sylwetkę tak długo, póki całkowicie nie zniknęła z horyzontu. W pewnym sensie się tym napawał. Poza bólem tylko to potrafił czuć. Siłę, krążącą w jego żyłach gdy wpatrywał się w płomienie.
— Zawsze wiedziałem, że jesteś durniem, ale nie sądziłem, że aż takim — zwrócił się do wpatrującego się w niego Kōichirō. — Co ci do cholery przyszło do głowy. Wróżki nie powinny ruszać dupy z domu o tej godzinie, chyba że chcesz stracić skrzydła.
Nic nie odpowiedział. Zastygł w bezruchu, z granatowymi oczami zawieszonymi na Disianie i ogniu wokół niego, buchającym niebezpiecznym gorącem.
— Nie potrafię go uspokoić. Ale nie powinien cię skrzywdzić, jeśli się nie zbliżysz.
Wróżek skinął lekko głową, powoli podnosząc się z chodnika.
— Mimo wszystko jeśli mógłbym...
Urwał, nie wiedząc jak w dobry sposób opisać swoje zamiary. Nieśmiało przyłożył dłoń do posiniaczonego policzka chłopaka i uzdrowił obrażenia, jakich doznał chcąc go obronić. Jednocześnie poczuł wtedy pozostałe rany na ciele Disiana, których szczególnie wiele było na plecach, jednak nie potrafił ustalić ich pochodzenia.
— W ramach wdzięczności mógłbym pomóc ci też z pozostałymi, jeśli tylko...
Nie pozwolono mu skończyć, a na jego delikatnym nadgarstku zacisnęła się dłoń niższego chłopaka, odsuwając ją od siebie.
— Nigdy więcej tego nie rób — syknął Disian, a kilka z płomieni za nim niebezpiecznie zbliżyło się do Kōichirō, zmuszając go, by się odsunął. — Zejdź mi z oczu.

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

Why?

To wszystko dzięki Gosi

Archiwum

Szukaj na tym blogu

Obsługiwane przez usługę Blogger.