ogień

Umysł omamiony zauroczeniem nie jest w stanie postrzegać świata w racjonalny sposób. Rozstania, nawet te na krótki czas, zdają się być wtedy męką. Można je odwlekać, ale zawsze nastaje ten czas, gdy trzeba w końcu puścić dłoń ukochanej osoby. Disian i Kōichirō stali pod domem jasnowłosego od kilkunastu minut, nie wiadomo który to już raz całując się "po raz ostatni". Pożegnanie zdawało się wręcz niewykonalne. Zwłaszcza że miejsce, które Disian nazywał domem odstraszało go w każdym swoim aspekcie.
— Nie chcę tam wracać — mruknął cichutko, kryjąc się w bezpiecznym objęciu ramion Kōichirō. Ale czas nieubłagalnie płynął, wieczór stawał się coraz zimniejszy. — Zadzwoń, gdy będziesz u siebie.
Uniósł głowę ku górze, wbijając w chłopaka swoje czarne oczy, jednak nie poluźnił swojego uścisku, wciąż pozostając wtulonym w miękki płaszcz Kōichirō. Ten pocałował go delikatnie w czoło na znak obietnicy.
— Zobaczymy się szybciej, niż ci się wydaje — zapewnił Disiana, choć sam dobrze wiedział, jak niesamowicie dłużyć będą się następne godziny w ich życiu.
Wchodząc po schodach, Disian wciąż miał przed oczami słodki uśmiech ciemnowłosego, na którego wspomnienie robiło mu się cieplej na sercu. Miał cichą nadzieję, że ten błogi stan szybko go nie opuści, jednak gdy tylko przekroczył próg domu, wszystko znów stało się szare i zimne. Wyraźnie czuł na sobie wściekły wzrok ojca, piorunujący go tak bardzo, że nie potrafił spojrzeć w jego stronę.
— Zrobiłem coś nie tak..? — zapytał drżącym, słabym głosikiem. W odpowiedzi poczuł na sobie pięść, zaraz po czym jego twarz zalała fala bólu. W płucach chłopaka zabrakło tlenu, zupełnie jakby ktoś odciął mu do niego dostęp, bo choć brał oddech, nie czuł, że oddycha. Nie otarł nawet stróżki krwi spod nosa, która powoli spływała mu do ust. Stał sparaliżowany przed swoim oprawcą, potulnie czekając na jego kolejny ruch.
— Nie wiedziałem, że mój syn jest pieprzonym zboczeńcem — wycedził przez zaciśnięte zęby, po czym bez większego problemu przewrócił drobnego chłopaka na ziemię. — Wybiję ci z głowy to spierdolenie.
Pomieszczenie wypełnił trzask pasa uderzającego o skórę, co jakiś czas przerywany na wpół stłumionym, bolesnym jęknięciem. Gdy na plecach Disiana powstawały kolejne czerwone pręgi, a jego oczy szkliły się w bezsilności, próbował przenieść się myślami do chwili, kiedy jeszcze wtulał się w Kōichirō. Wyobrażał sobie, że jest tu obok i trzymając delikatnie jego dłoń mówi, że za chwilkę wszystko będzie już dobrze.
— Proszę, przestań — pisnął cicho czując, jak jego ciało zaczyna drżeć, ale kolejne uderzenia były jeszcze mocniejsze. Powoli ogarniała go słabość, z każdą chwilą był coraz bardziej pewny, że ojciec pozbawi go przytomności.
Wtem, gdy spodziewał się kolejnego uderzenia, ono nie nadeszło. W końcu złapał głębszy oddech i będąc już niemal pewnym, że to koniec, poprawił podwiniętą bluzę.
— Za tą twoją pieprzoną wróżkę też się wezmę.
Coś zapłonęło w Disianie, kiedy usłyszał te słowa. Otarł krew spod nosa w czarny rękaw, odgarnął włosy z oczu i pomimo bólu stanął na nogi, pierwszy raz zrównując spojrzenie z mężczyzną.
— Nie waż się go tknąć — warknął w stronę ojca, nieprzerwanie wbijając w niego swoje czarne oczy. Mężczyzna najwyraźniej dostrzegł w nich coś, co go przeraziło, bo choć jasnowłosy nie zdążył jeszcze nic zrobić, cofnął się krok w tył. — Tyle wystarczy, by cię przestraszyć? A wmawiałeś mi, że to ja jestem słaby — zakpił, pierwszy raz naprawdę czując się silniejszy.
Bez skrępowania usiadł w fotelu ojca i podciągnął jedną nogę na siedzenie tylko po to, by ubrudzić jego obicie zabłoconą podeszwą. Rozwścieczony tym zachowaniem mężczyzna już chciał ponownie podnieść rękę na syna, jednak w ostatniej chwili rozdzielił ich ogień, niczym mur. Chłopak uśmiechnął się podle, a płomienie wokół nich buchnęły żarem.
— Teraz ty będziesz błagał o litość.
Tego dnia nie było już miejsca na zawahanie. Disian nie myślał wiele, dając ponieść się chwili. Był pewny, że właśnie tego chce, pociągała go ta impulsywność i brak litości. Z satysfakcją patrzył, jak ogień trawi znienawidzone przez niego meble, a widok przerażenia na twarzy ojca sprawiał, że pragnął więcej. Płomienie buchały w rytm oddechu chłopaka, a szary popiół ozdobił jego jasne włosy. Mężczyzna prosił by przestał, zdezorientowany i zrozpaczony pośród chaosu. Krzyczał, ilekroć któryś z płomieni musnął jego skórę. Płakał, błagając o litość.
— A okazałeś litość mnie? Okazałeś mamie? Przez ciebie kurwa nie żyje!
Wraz ze złością Disiana ogień stawał się coraz gorętszy. Powietrze wokół nich parzyło płuca, nie pozwalało otworzyć oczu, wypalając ich białko. Salon zamienił się w środek piekła. Chłopak przepadłby w tym szaleństwie, gdyby nie dźwięk strażackiej syreny.
— Zasługujesz na powolną śmierć — mruknął, mierząc mężczyznę czarnym spojrzeniem, jednocześnie podchodząc do niego niespiesznie. — Ale nie mamy tyle czasu.
A telefon w kieszeni Disiana co jakiś czas wibrował smutno, czekając, aż w końcu ktoś wciśnie zieloną słuchawkę.

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

Why?

To wszystko dzięki Gosi

Archiwum

Szukaj na tym blogu

Obsługiwane przez usługę Blogger.