brzozowy lasek

 Ten dzień był jednym z cieplejszych. Wiatr wiał delikatnie, niosąc przyjemną świeżość. W szkole otwarto większość okien, by orzeźwić przestrzeń w starych murach. I chyba tylko dwie osoby nie były zachwycone tym faktem.
Aleksander zerwał się nagle od stolika, który zajmował na stołówce i ze złością zamknął kilka najbliższych mu okien. Trzaskał nimi tak mocno, że kilku uczniów odwróciło się ze zdziwieniem w jego stronę, jednak szybko wrócili do swoich zajęć, kiedy rzucił im ostrzegawcze, nieprzyjemne spojrzenie.
Rzeczą, która tak bardzo go irytowała wcale nie była wiosenna pogoda, a dźwięki dochodzące z zewnątrz. Od rana huczały mu w głowie piły tnące drewno gdzieś nieopodal. Drażniła go ciągłość ich warkotu. Przez ten hałas nie potrafił nawet cieszyć się kawą.
Siedzący obok niego chłopak utkwił wzrok w świecie za szybą. Przyglądał się uważnie powoli zmniejszającej się plamie zieleni w oddali. Patrzył na każde jedno drzewo, które waliło się na ziemię. Kompletnie zapomniał o leżącym przed nim makaronie, choć był to jego ulubiony.
— Ludzie są bezczelni — mruknął cicho.
Aleksander spojrzał na niego pytająco. Zgadzał się z tym stwierdzeniem, jednak nie rozumiał, dlaczego padło z jego ust właśnie teraz.
— Wydaje im się, że wszystko należy do nich. Kto dał im prawo do takiego myślenia? Kto pozwolił im niszczyć świat dla chciwości?
— Ty też jesteś człowiekiem, William — odparł od niechcenia Aleksander, biorąc kilka łyków kawy.
— Ale nie chcę nim być. Brzydzę się ludzkością.
— Więc czym chciałbyś być?
— Zawsze podziwiałem driady. Gdyby tamten lasek należał do nich, nie pozwoliłyby go wyciąć — westchnął ciężko.
Aleksander prychnął cicho.
— Więc chodzi ci o te kilka brzóz za szkołą?
— To, że ludzie potrafią wycinać drzewa nie znaczy, że mają prawo to robić.
— Mało ci drzew na tej wyspie? Ponad połowa tego terenu to lasy.
William poprawił się na krześle, nachylając bliżej siedzącego na przeciw chłopaka, chcąc wyrazić swoją irytację.
— Ale ja lubiłem ten jeden, konkretny lasek.
Aleksander przewrócił oczami.
— Czuję się, jakby ktoś zabrał mi cząstkę mnie — kontynuował ciemnowłosy, coraz bardziej się emocjonując. — Nigdy nie czułeś się związany z żadnym miejscem? Nie czułeś się, jak całe twoje życie prowadziło do tego, byś mógł się znaleźć właśnie tam?
Przytaknął lekko.
— Kiedyś, z jednym.

it tastes like home

Disian nigdy wcześniej nie wiedział, co oznaczają słowa "jak w domu". Przez dużą część swojego życia nie miał nawet stałego miejsca zamieszkania. Wiecznie był zwykłą przybłędą, zdaną na łaskę tego, kto udzielał mu dachu nad głową. Było tak podczas jego podróży do Europy, było tak kiedy jego ojciec wyszedł z więzienia, i nawet teraz, kiedy mieszkał u Hirka. Wszędzie był obcym, wszędzie był tylko tymczasowo. Ale kiedy wtulał się w ramiona Kōichirō, nie miał wątpliwości, że właśnie tutaj powinien być. Wtedy czuł się tak, jakby wrócił do domu po bardzo długiej podróży.
— Opowiesz mi, co się ostatnio stało? Martwiłem się — zapytał nieśmiało Kōichirō, jednak Disian w odpowiedzi jedynie mocniej się w niego wtulił. Chłopak chciał zrobić to samo, ale szybko cofnął ręce, słysząc stłumione jęknięcie z bólu. — Coś ci jest? Mogę zerknąć?
— Kiedy ostatnio mnie uzdrawiałeś, to nie skończyło się zbyt dobrze.
— Wiele się nauczyłem od tamtego czasu.
Mimo swoich wątpliwości, Disian zgodził się niechętnie. Uważnie przyglądał się temu, jak chłopak zrywa kwiaty jednej z licznych roślin w jego pokoju. Ich płatki zdawały się łagodzić nieco ból, kiedy ułożył mu je na plecach. Nagle stały się chłodne, a zaraz po tym rozpadły się na miliony kawałków, przemieniając się w mieniący się w świetle pył, który wniknął w rany i siniaki na ciele Disiana.
— Łaskocze — zaśmiał się cicho, starając się przy tym nie poruszyć, by nie utrudnić pracy Kōichirō. Nagle to dziwne uczucie przerodziło się w szczypanie, przez które na twarzy chłopaka wymalował się grymas. Jednak i ono zniknęło bardzo szybko, pozostawiając po sobie niebywałą ulgę.
— Już po wszystkim.
— Jesteś cudowny, Hasegawa.
Pocałował go delikatnie w podziękowaniu i już liczył na to, że utrzymają się w tej słodkiej chwili, ale Kōichirō spoważniał, gdy tylko ich usta się rozłączyły.
— Nie musisz mi mówić, co się stało, jeśli nie chcesz. Ale wiedz, że to, co usłyszę, niezależnie co by to było, nie zmieni tego, że mi na tobie zależy, okej? I spróbuję ci pomóc, jeśli będę potrafił.
Łatwo było to powiedzieć, kiedy jeszcze nie wiedziało się, o co chodzi. Ludzie potrafią zmienić swoje zdanie bardzo szybko, gdy dowiedzą się prawdy i właśnie tego najbardziej bał się Disian.
Na jego kolanach ułożyła się biała kotka i zamruczała błogo, kiedy ją pogłaskał. Zdawało mu się, że wokół Kōichirō zawsze panuje słodki spokój, jakby jego obecność utrzymywała magiczną harmonię w otoczeniu. Cholernie nie chciał tracić tego uczucia. Zniszczyłby je, gdyby próbował mieć sekrety przed chłopakiem.
— Ojciec mi to zrobił — zaczął cicho, wciąż gładząc milutką sierść kota. — To, co uzdrowiłeś dzisiaj i te kilka miesięcy temu w szatni.
Kōichirō ze współczuciem złapał jego wolną dłoń, splatając razem ich palce i delikatnie pogładził ją z wierzchu kciukiem, chcąc dodać mu otuchy bez używania zbędnych słów.
— Robił to regularnie, ale nigdy nie... — urwał, zerkając na krótką chwilę w stronę wróżka, po czym wzdychając ciężko znów utkwił spojrzenie w białej kotce. — Kilka dni temu pierwszy raz mu się postawiłem. Spaliłem cały dom, razem z nim w środku — jego głos się załamał. — Bo powiedział, że skrzywdzi też ciebie.
Gdyby tylko Disian miał odwagę spojrzeć na chłopaka, zobaczyłby, że wcale nie był wstrząśnięty tym, co usłyszał. Wręcz przeciwnie, jego twarz wyrażała pewnego rodzaju zachwyt. Podziwiał siłę, którą miał w sobie Disian. Może nawet trochę mu jej zazdrościł.
—  Kōichirō, on nie żyje. Zabiłem go.
— Wiem. Zrozumiałem za pierwszym razem.
Dziś rano, gdy Disian próbował przewidzieć reakcję Kōichirō, przerobił w głowie wszelkie możliwe scenariusze uwzględniające złość, smutek, czy strach, jednak przez myśl mu nie przeszło, że najzwyczajniej uśmiechnie się do niego w ten słodki, delikatny sposób, uspokajająco gładząc przy tym jego dłoń. Kiedy zeszło z niego zaskoczenie, w końcu poczuł się odprężony, jakby właśnie pozbył się ogromnego ciężaru.
— Więc wszystko w porządku? — zapytał ostatni raz, chcąc mieć pewność, że ich relacja nie ucierpiała przez to, co zrobił. Kōichirō przytaknął niemal od razu. Disian ostrożnie zdjął kotkę ze swoich kolan, by zaraz samemu usiąść na kolanach Kōichirō, przyciskając go przy tym do ściany, o którą się opierał. — I mimo wszystko się mnie nie boisz? — mruknął nieco ciszej, uważnie wpatrując się w niego czarnymi oczami.
— Chyba nie mam czego, skoro to wszystko było w mojej obronie?
Disian uśmiechnął się mimowolnie.
— Mogę cię pocałować?
— Nie możesz pytać o takie rzeczy, jeśli chcesz udawać groźnego — zaśmiał się Kōichirō, jako pierwszy łącząc ich usta. — Jakie to uczucie?
— Całowanie cię, czy spalenie własnego domu?
— Posiadanie tak potężnej mocy.
Disiana najwyraźniej speszyło to pytanie, bowiem nagle uciekł wzrokiem gdzieś na bok.
— To tylko ogień, Hasegawa. Nic nadzwyczajnego...
Nagle poczuł na swoim policzku przyjemną dłoń chłopaka. Jak gładzi go delikatnie i odwraca w swoją stronę chcąc, by na niego spojrzał.
— Wiesz, czego boi się każda istota na ziemi, niezmienne od tysięcy lat? Ognia, Didi.
— Smoki się go nie bały.
— Ale smoków już nie ma. Mógłbyś mieć u stóp cały świat, tak jak one kiedyś.
— Nie chcę całego świata. Ty mi wystarczasz — zaśmiał się cicho, trącając chłopaka nosem. 
Kōichirō pocałował go nieco namiętniej niż wcześniej. Nie mógł się powstrzymać, by nie wsunąć dłoni pod jego bluzę i chociaż nie spotkał się z protestem, czuł, że nie powinien jej zdejmować, więc jedynie przytulił się do ciepłej skóry Disiana. Wtedy zrozumiał, że wcale nie potrzebuje niczego więcej. Taki rodzaj bliskości w zupełności mu wystarczał.
— Mamy jeszcze co najmniej cztery godziny, zanim ktoś wróci do domu — powiedział cicho, kreśląc palcem szlaczki na plecach Disiana. — Zasługujesz na relaks, więc powiedz, co mogę dla ciebie zrobić.
— Nie potrzebuję już niczego więcej, naprawdę. Chociaż, to trochę niesprawiedliwe, że ty dobrałeś się pod moją bluzę już kilka razy, a ja pod twoją nie.
Mówiąc to, powoli wsunął swoją dłoń pod błękitny materiał. Zamknął na chwilę oczy, chcąc poczuć wyraźniej skórę wróżki. Spodziewał się, że będzie gładka i delikatna. Spodziewał się też jej pozornie niemożliwej idealności. Mimo to, znalazła się rzecz, która zaskoczyła go na tyle, że z niedowierzaniem spojrzał na Kōichirō. Niespiesznie przesunął dłoń w górę jego brzucha, uważnie badając każdy zarysowany na nim mięsień.
— Kurwa, Hasegawa... — szepnął prawie bezgłośnie. Chciał się odsunąć, czując nagły przypływ ciepła na policzkach, jednak nie potrafił. — Przeżyję, jeśli ją z ciebie zdejmę?
— Tylko w jeden sposób możemy się przekonać.
Puścił Disiana z objęcia na znak pozwolenia. Czekał cierpliwie, kiedy chłopak zacisnął dłonie na zakończeniu koszulki, jeszcze przez moment się wahając, aż w końcu zdjął ją i odrzucił na bok, nieumyślnie trafiając w drzemiącą obok kotkę, która zerwała się przestraszona i wyszła z pokoju. Teraz zostali naprawdę sami.
Kiedyś Anastazja powiedziała mu, że wróżki są jak heroina. Prawdziwe znaczenie tych słów poznał dopiero teraz, kiedy jedna z jego dłoni spoczywała na klatce piersiowej Kōichirō i nie wiedział, co powinien zrobić dalej. Wyraźnie czuł przyspieszone bicie serca chłopaka i każdy jego oddech. Bał się poruszyć chociażby o centymetr, nie chcąc zniszczyć tej chwili.
— Rozluźnij się, Didi — powiedział łagodnie, układając swoją dłoń na dłoni Disiana i niespiesznie przesunął ją w stronę swojego sutka, dając mu czas na okazanie sprzeciwu, jednak żadne nie nastąpiło. — Przeżyłeś?
— Nie — szepnął cicho. 
Złożył delikatny pocałunek na ustach Kōichirō, by po chwili powoli zsunąć się wargami w dół po jego szyi. Zatrzymał się na niej na krótki moment, po czym zaczął przesuwać się jeszcze niżej, przez obojczyk chłopaka, kończąc na miejscu, gdzie wcześniej znajdowała się jego dłoń. Tam złożył pocałunek intensywniejszy, niż wszystkie poprzednie i zakończył go delikatnym liźnięciem.
— To w końcu jesteś nieśmiały, czy pewny siebie? — westchnął Kōichi.
— Oba — uśmiechnął się niewinnie i ułożył głowę na jego torsie, przytulając się do niego. Niespiesznie przesunął swoją dłoń w dół ramienia chłopaka, nieco wahając się kiedy dotarł do nadgarstka. Pamiętał, że może się tam natknąć na rany i nie chciał żadnej przez przypadek podrażnić. Jednak szybko zorientował się, że na skórze chłopaka nie ma nic, poza kilkoma wyczuwalnymi bliznami. — Jestem dumny, wiesz?
— Już od dwóch miesięcy jestem czysty — pochwalił się, dumny ze swojego osiągnięcia.
— Obiecaj mi, że już nigdy nic sobie nie zrobisz.
— Nie mogę ci tego obiecać, Didi...— głos Kōichirō stał się o wiele cichszy, kiedy wypowiedział te słowa.
— Obiecaj, proszę — powtórzył jeszcze raz, przytulając go do siebie mocniej, jakby bał się, że zaraz gdzieś mu ucieknie. Czując to, Kōichirō pogłaskał uspokajająco jego włosy. Nigdy wcześniej nie czuł tak wielkiej rozpaczy w prośbie Disiana i prawdopodobnie właśnie to wywarło na niego największy wpływ.
— Obiecuję.
— Byłeś najlepszym, co mnie spotkało, Kōichi.
Wtedy jeszcze wróżek nie rozumiał, dlaczego jego słowa zabrzmiały jak pożegnanie. Dotarło to do niego dopiero kilka dni później, kiedy było już za późno. Kiedy od przyjaciela chłopaka dowiedział się, że Disian próbował się zabić.

this one person

Hieronim powiedział kiedyś, że sny są odbiciem pragnień i lęków. Kazał Disianowi zapisywać je zaraz po przebudzeniu. I choć chłopak z początku nie widział w tym sensu, z czasem zauważył, że zapamiętuje ich coraz więcej. Dzięki temu zaczął dostrzegać powtarzające się schematy. Przeważał w nich strach i złość, dlatego Disian bardzo często budził się w środku nocy gotowy do ucieczki. Ale pierwsza noc od śmierci jego ojca była zupełnie inna. Chyba jeszcze nigdy dotąd nie spał tak spokojnie. Kiedy się obudził, pierwszy raz poczuł się naprawdę wyspany. Z ulgą zanotował swój dzisiejszy sen, pozbawiony jakiegokolwiek mroku i już miał pójść do Hirka z pytaniem, czy może pożyczyć od niego bluzę, jednak zanim wszedł do salonu zorientował się, że nie są w domu sami.
Dobrze poznawał ten gładki i głęboki, ale jednocześnie chłodny głos, który dochodził z salonu, mimo, że słyszał go zaledwie kilka razy w życiu. Te krótkie chwile, podczas których zdążył poczuć na sobie jego spojrzenie wystarczyły, by Disian zapamiętał właściciela ów głosu jako osobę, której powinien się bać, więc unikał go jak tylko mógł. Jednak tym razem nie udało mu się uciec. Hirek najwyraźniej usłyszał jego kroki, bo zawołał go do siebie. Disian niechętnie stanął w progu i stamtąd nieśmiało spojrzał na przyjaciela, później na szachy rozłożone na kanapie, aż w końcu na chłopaka siedzącego po drugiej stronie planszy.
Jego skóra była blada, w okolicach ust i palców zdawała się wręcz lekko fioletowa, jakby chłopak zamarzł. A ilekroć patrzył na Disiana swoimi szaro-niebieskimi oczami, miał wrażenie, jakby wbijał mu w serce sopel. Z tego powodu nigdy nie potrafił zawiesić na nim wzroku przez dłuższą chwilę, czego też nieraz żałował, bo trzeba było przyznać, że białowłosy był niezwykle interesującą osobą. Miał w sobie pewną tajemniczość, która przyciągała uwagę Disiana, ale jednocześnie z równie wielką siłą go odpychała.
— Pamiętasz Aleksandra? — zapytał z uśmiechem Hirek.
W odpowiedzi skinął lekko głową. Nie sposób byłoby zapomnieć o kimś, kto paraliżuje samą swoją obecnością. O kimś, kto z nieznanego Disianowi powodu budził w nim tak mieszane uczucia i sprawiał, że nagle, pierwszy raz w życiu było mu wstyd z powodu plamy na bluzie.
— Wyspałeś się?
Znów odpowiedział przytaknięciem. Bał się, że głos stanie mu w gardle, jeśli spróbuje cokolwiek powiedzieć. Hirek najwyraźniej to zauważył, bo przeprosił na chwilę Aleksandra i zabrał Disiana do kuchni.
— Dlaczego się go boisz? — zapytał ze zmartwieniem Hirek, gdy już znaleźli się sami. Na pewno wolałby, żeby dwójka jego najbliższych przyjaciół się dogadywała.
— Nie boję się go — prychnął Disian, jednak wymowne spojrzenie Hieronima pokazało mu, że nie wierzy w jego słowa. Disian westchnął. — Patrzy na mnie, jakby chciał mnie zabić, sam wygląda na martwego, jest ode mnie wyższy dwa razy, jest genialny w szachy i pije kawę bardziej czarną niż jego ubrania. Nawet jego imię jest straszne. Hirek, jak ja mam się go do cholery nie bać?
Fioletowooki z trudem powstrzymał śmiech.
— On tylko sprawia takie wrażenie — zapewnił. — Fakt, jest powściągliwy, bezwzględny i bywa sarkastyczny, ale...
Nie dokończył. Do głowy nie przyszła mu żadna cecha Aleksandra, którą mógłby ocieplić jego wizerunek w oczach Disiana. I kiedy nastąpiła ta chwila milczenia, nagle zaśmiali się obaj.
— Próbuję powiedzieć, że nie masz się czego obawiać. Nie jest aż tak nieczuły, jak ci się wydaje. Daj mu szansę.
Hirek uśmiechnął się zachęcająco, jednak młodszy chłopak wciąż nie palił się do tego, by spędzić z nimi czas w salonie. Mruknął pod nosem coś, czego Hirek nie zrozumiał, przekładając na talerz zrobione przez siebie kanapki.
— Zjem u siebie w pokoju — oznajmił i już chciał wyjść, ale przyjaciel go zatrzymał.
— Nie możesz wiecznie go unikać.
Disian westchnął.
— Konfrontacje z ludźmi, którzy mnie przerażają jeszcze nigdy nie wyszły mi na dobre, wiesz? — fuknął cicho. — Więc pójdę do siebie i będę udawał, że nie istnieję, dzięki czemu może nikt nie dozna dzisiaj poparzeń trzeciego stopnia.
Hieronim najwyraźniej poczuł się głupio, bo momentalnie odpuścił.
— Ach no i... — Disian zatrzymał się w progu, uważnie przypatrując się twarzy przyjaciela. — Wszystko okej? Wydajesz się przygaszony.
— Młody, nie przejmuj się mną — chłopak potargał czule jego włosy. — Miałem ostatnio trudniejszy okres w pracy, ale poza tym wszystko w porządku.
Aleksander doskonale słyszał wszystko z salonu, i choć nieszczególnie chciał, mimowolnie podsłuchał całą rozmowę. Zawiesił wzrok na szachowej planszy, mimo że już dawno ułożył w głowie swoją strategię. Prawdę mówiąc, dziś nie stanowiło to dla niego żadnego wyzwania. Hieronim zdecydowanie nie był w formie i wygrana z nim była łatwiejsza niż kiedykolwiek.
— Nazywasz go przyjacielem, a kłamiesz mu w żywe oczy — zakpił Aleksander, kiedy Hirek wrócił do salonu.
— Nagle zostałeś specem od moralności?
Chłopak zamilkł na krótką chwilę, aż w końcu postanowił zmienić temat.
— Nie zmuszaj Disiana do rozmowy ze mną — powiedział z obojętnością w głosie. — Może to i nawet lepiej, żeby mnie unikał.
— Ale będzie nam potrzebny...
Aleksander wszedł mu w słowo.
— Nie musimy przy tym trzymać się za rączki i śpiewać razem piosenek o przyjaźni.
— Wiem, po prostu... — Hirek westchnął smutno. — tęsknię za tym, jak była nas trójka... rozumiesz...
Aleksander przytaknął, nie odzywając się już nawet jednym słowem. Temat śmierci ich przyjaciela był tak kruchy, że czasem nie chcieli nawet wymawiać jego imienia, w obawie przed tym rozrywającym serce uczuciem, jakie im przy tym towarzyszyło. Nic dziwnego, że w ciszy oddali się grze. Aż nagle Aleksander przerwał, podnosząc jeden z nieswoich pionków.
— Co to za figura, Hirek? — zapytał całkiem poważnie.
— Goniec — odparł od razu.
— Więc dlaczego ruszyłeś nim jak wieżą?
Chłopak spojrzał na planszę zdezorientowany, przypominając sobie swój ostatni ruch, po czym przeklął cicho i przeprosił.
— Pieprzyć to — mruknął po nosem, jednym ruchem zgarniając pionki do pudełka.
— Przepraszam...
— Tak, już to mówiłeś — Aleksander przewrócił oczami i odłożył szachy na bok. A kiedy spojrzał na Hirka, zorientował się, że ten powstrzymuje łzy. Przez chwilę patrzył na niego, nie wiedząc co powinien zrobić. Gdy w końcu wybuchł cichym płaczem, przysunął się bliżej i objął go delikatnie. Ze wszystkich znajomych Hieronima, on jako jedyny wiedział, że chłopak bardzo powoli niszczeje od środka, i że coraz więcej rzeczy sprawia mu ból.
Większość ludzi próbowałaby dobrać kilka łagodnych słów pocieszenia. Większość zapewne zapytałaby, o co chodzi. Jednak nie Aleksander. On zawsze milczał. Bo nie istniały dobre słowa. Bo nic nigdy nie odkupi tego, co zrobili.
— Przeciwbólowe przestały na mnie działać — powiedział drżącym od płaczu głosem, mocniej wtulając się w chłodne ramiona Aleksandra. — Nie mam siły podnieść się rano z łóżka, Eden musi przeze mnie brać nadgodziny w kawiarni, nie mogę normalnie jeść, ani spać. Nie wiem, jak długo jeszcze to wytrzymam.
— Już niedługo, Hirek — odparł najłagodniejszym tonem, na jaki był w stanie się zdobyć, delikatnie głaszcząc przy tym chłopaka. — Za kilka miesięcy znowu będziesz w formie. Ten gnojek od ognia jest naszą ostatnią przeszkodą, więc naucz go panować nad mocami, jeśli chcesz wyzdrowieć.

popioły

 Późnym wieczorem niewielka kawiarnia na rogu ulicy zmieniała się nie do poznania. Wtedy już nie unosił się w niej intensywny zapach parzonych napojów i słodkości. Widok z okien szczelnie zasłaniały żaluzje i choć od zewnątrz dało się ujrzeć poruszające się w środku cienie, nikt nie potrafił stwierdzić, co dokładnie się tam dzieje. Można było pukać do drzwi, można było nachalnie dzwonić dzwonkiem, jednak ani przeszklone drzwi u frontu kawiarni, ani te znajdujące się z tyłu, nie otwierały się prawie nigdy. 
Hieronim właśnie przelewał srebrzysto-niebieską substancję do szklanki, kiedy rozległ się dźwięk dzwonka. Trzy krótkie sygnały, zaraz po nich jeden długi i kolejne trzy krótkie oznaczały problem najwyższej wagi. Ów kod nigdy wcześniej nie rozbrzmiał w domu czarodzieja, jednak nawet na sekundę nie poczuł się zdezorientowany. Bez zastanowienia odstawił szklankę z dziwną cieczą i zbiegł po schodach. Nie zdziwił go stan, w jakim zastał Disiana. Spodziewał się popiołów, rozmazanej kredki na oczach i zapachu spalenizny zmieszanej z tytoniem. Od dawna wiedział, że kiedyś ujrzy taki widok, ale mimo wszystko było w tym coś, co łamało mu serce.
— Przepraszam — tylko tyle powiedział Disian. Gdzieś za nim trzasnął piorun, rozświetlając pokrytą śniegiem ziemię, jednak dziwaczna pogoda nie była teraz ich największym zmartwieniem.
— Nie stój na mrozie, młody — powiedział, i zauważając, że chłopak nie ma na sobie kurtki, otulił go kocem, po czym zaprowadził do środka.
Kiedy posadził jasnowłosego w fotelu, jego pierwszym odruchem było przyłożenie dłoni do jego czoła. Przez te kilka lat zaobserwował, że jego temperatura odczuwanie się podnosi, ilekroć dzieje się coś złego. Tego dnia o mało się nie oparzył.
— Chcesz coś, co zbije gorączkę?
Disian pokręcił głową.
— Właściwie, to czuję się całkiem dobrze.
— Więc o co chodzi, młody? Co się stało?
Więc Disian opowiedział o wszystkim, począwszy od tego, jak Kōichirō odprowadził go do domu, aż po chwilę, w której strażacy przekazali mu wiadomość o śmierci jego ojca. To wszystko brzmiało co najmniej tak, jakby opowiadał zmyśloną historię. W jego głosie nie było żadnych emocji, ani najmniejszego nawet zawahania. Nie płakał, nie był zły. Siedział zupełnie spokojnie i właśnie to było najbardziej niepokojące. 
— Zostałem bezdomną sierotą — podsumował. — Przepraszam, że wciągam cię w to gówno, nie wiedziałem, dokąd mam iść.
— Sam wybrałem uczestniczenie w tym gównie — zaśmiał się Hieronim, po czym ostrożnie wytrzepał popiół z włosów chłopaka. — Możesz u mnie zostać, puki nie skończysz szkoły. Później zastanowimy się co dalej. Za dwa miesiące kończysz osiemnaście lat, więc opieką społeczną też nie musimy się martwić. Ale będą szukać przyczyny pożaru.
— Nie znajdą jej. Nie było podpałki — stwierdził spokojnie Disian, układając się wygodniej w fotelu.
— No właśnie, młody. Nie znajdą niczego, żadnej podpałki, żadnego gazu, ani wady w elektronice. Zastaną pożar, który nie miał żadnego źródła, a takie się nie zdarzają.
— Nie powiążą mnie z tym.
— To, że ludzie nie wiedzą o istnieniu twojej mocy, nie gwarantuje ci bezpieczeństwa.
Hieronim westchnął zbierając myśli.
— Ufasz mi, Disian? — chłopak poczuł na sobie spojrzenie fioletowych oczu, tak poważne i chłodne, jak jeszcze nigdy wcześniej. Przytaknął niepewnie, nie wiedząc, co kryje się za tym pytaniem. — Nie kontaktuj się z nikim, nawet z Anastazją i Kōichirō.
— Ale...
— Nie rób tego — nie dał mu dojść do słowa. — Zabiłeś człowieka, musisz być ostrożny, bo najmniejsza głupota może sprawić, że pójdziesz siedzieć, rozumiesz? I tak zostawiłeś już za dużo śladów.
Jasnowłosy wyprostował się, uważniej przyglądając się przyjacielowi.
— Bo ty wiesz, w jaki sposób powinno się zabijać ludzi, tak? — wycedził, próbując speszyć go przenikliwym spojrzeniem, jednak Hieronim nawet nie drgnął.
— Idź do siebie. Jutro się tym zajmiemy — odparł stanowczo.
Na te słowa Disian posłusznie wstał z fotela i udał się do pokoju, w którym zawsze spał, gdy u niego nocował. Jednak zanim zniknął za jego drzwiami, odwrócił się jeszcze na chwilę.
— Myślisz, że zrobiłem źle?
— Nie mnie to oceniać, młody.
Chłopak przytaknął ze zrozumieniem, po czym wszedł do pokoju.
Nagle Hirek poczuł palące ukłucie w brzuchu, od którego aż zgiął się w pół, jednocześnie zaciskając wargi, by nie wydać z siebie żadnego dźwięku. U jego boku natychmiast pojawił się jego ryś, który pozwalając mu się o siebie podeprzeć, pomógł mu dotrzeć do kuchni, gdzie zostawił szklankę ze srebrzysto-niebieską cieczą. Oparł się o blat i wypił jej zawartość duszkiem, po czym odetchnął ciężko.
— Dziękuję, Rabarbar — zwrócił się do rysia, głaszcząc miękkie futro samicy, a ta zamruczała cicho.
— Zawiodłeś go — odezwał się niewyraźny głos, wywołując nieprzyjemny dreszcz na ciele Hirka. W progu kuchni stanęła czarna sylwetka, do złudzenia przypominająca człowieka, jednak zdeformowana na tyle, że bez wątpienia człowiekiem nie była. Wpatrywała się w niego pustymi, złotymi oczami, zbliżając się bardzo powoli.
— Naprawię to — powiedział bez przekonania, wpatrując się w czarną postać.
— Jesteś za słaby.
Stała już tak blisko, że chłopak niemalże mógł poczuć na sobie jej czarny dotyk. Nie był w stanie jej od siebie odepchnąć, ani nawet samemu odsunąć się chociażby na krok. Każdy mięsień w jego ciele spiął się tak nieprzyjemnie, a oddech stał się ciężki, jakby w kilka chwil jego płuca się skurczyły.
— Nie jesteś prawdziwy — wydusił z siebie cicho.
— Tak myślisz?
Hieronim poczuł, jak miękną mu kolana. Powoli zsunął się w dół, opierając się o kuchenne szafki. Zamknął oczy, i odliczając niespiesznie do dziesięciu, złapał oddech. Kiedy rozejrzał się po kuchni, była całkiem pusta. Rabarbar trąciła go ostrożnie głową, a chłopak przytulił ją do siebie.
— Myślisz, że zwariowałem? — rzucił pytanie w głuchą ciszę.
A dziwny głos w jego głowie wyszeptał coś niewyraźnie.

walentynkowy special

 Disian jeszcze nigdy do tej pory nie obchodził walentynek. Zazwyczaj przychodził do przyjaciela i jako że żaden z nich nie posiadał osoby, którą darzyłby romantycznym uczuciem, wspólnie po raz kolejny oglądali wszystkie części Shreka przy pizzy. W tym roku nie było miejsca na spotkanie dwóch singli. Tym razem Disian miał plany. Naprawdę wychodził w ten dzień z domu, na najprawdziwszą randkę.
Kōichirō nie zdradził, dokąd chce go zabrać. Kilka razy podkreślił, by chłopak ubrał się ciepło, jednak zignorował wszelkie pytania o miejsce, w jakie się udają. Czekał więc niecierpliwie z przygotowaną kurtką, czapką i szalikiem pożyczonym od Hirka, choć do umówionej godziny było jeszcze sporo czasu.
— A ty nie chciałbyś kogoś mieć? — zwrócił się do przyjaciela stojącego za ladą, który z powodu braku innego zajęcia, postanowił zostawić kawiarnię otwartą trochę dłużej, niż zwykle. Czarne oczy Disiana zerknęły przez chwilę na siedzącą obok Anastazję, której i tak już blada skóra niemalże przybrała odcień bieli, kiedy zadał to pytanie. Jakiś czas temu wspomniała mu o swoim zauroczeniu, i chociaż Disian zdążył domyślić się o wiele wcześniej, Hieronim najwyraźniej nie był aż tak spostrzegawczy.
— Dlaczego teraz o to pytasz? — mruknął fioletowooki, opierając się o ladę.
— Cholera, bo jestem sto razy gorszym materiałem na chłopaka od ciebie, a dałem radę kogoś sobie znaleźć. Masz pracę, dom, jesteś miły i kurwa uroczy. Niczego ci nie brakuje, na pewno jest osoba, która lubi cię wiesz... tak bardziej. Nie chciałbyś tego? — oczy Disiana znów uciekły ukradkiem w stronę Anastazji. Czarnowłosa patrzyła raz na niego, raz na Hirka, jakby niepewna, czy powinna się odezwać.
— Nie myślałem o tym.
— Może jednak wolisz gdzieś wyjść, zamiast siedzieć tu z głupią kawą? — zapytała nagle dziewczyna. Wtedy też dwie pary czarnych oczu spojrzały na niego uważnie, w napięciu oczekując odpowiedzi, a te kilka sekund bezlitośnie się dłużyło.
— W walentynki jest spory ruch — mruknął cicho. — Przydadzą się dodatkowe pieniądze, skoro teraz utrzymuję dwie osoby.
Nie zdążył zobaczyć rozczarowania czarnowłosej, bowiem do kawiarni wszedł Kōichirō i radosne powitanie chłopaków odwróciło jego uwagę.
— Bawcie się dobrze — Anastazja posłała Disianowi smutny, lekko wymuszony uśmiech.

Kōichirō zaprowadził Disiana za miasto. Tam, gdzie nie było nawet kawałka betonu, gdzie w zasięgu wzroku rozciągały się jedynie pola i lasy, a powietrze pachniało wolnością.
— Często tu przychodzę, gdy miasto mnie przytłacza — wyjaśnił. — Jeśli wczujesz się w rytm natury, łatwo można zapomnieć o jego istnieniu. Pomyślałem, że warto pokazać ci to miejsce, skoro ostatnio dzieje się tak wiele.
Wiedząc, że dookoła nie ma ani jednego człowieka, w końcu poczuli się ze sobą trochę swobodniej. Disian wsunął dłoń w rękawiczkę ciemnowłosego i splótł w niej ich dłonie, chcąc czuć jego gładką skórę. I tak szli ze spokojem, wydeptując własną ścieżkę na nietkniętych przez nikogo terenach.
Nagle Kōichirō się zatrzymał i bardzo powoli wskazał na miejsce gdzieś między drzewami. Disianowi dłuższą chwilę zajęło zrozumienie, o co chodziło chłopakowi, jednak w końcu dostrzegł stojącą w bezruchu sarnę.
— Zostań tutaj — powiedział cicho Kōi.
Zrobił kilka nieśmiałych kroków w stronę zwierzęcia, mówiąc jednocześnie coś, czego Disian nie był w stanie zrozumieć. Wtedy też sarna podeszła do niego bez strachu, niczym udomowione zwierzę. Chłopak uśmiechnął się i skinął w stronę Disiana na znak, że ten może się już zbliżyć. Ciężko było uwierzyć mu w to, co widzi. Jeszcze nigdy żadne dzikie zwierzę nie było tak blisko niego.
— Jak to zrobiłeś? — spytał, nie odrywając zachwyconego wzroku od sarny.
— Wróżki i driady są opiekunami natury, Didi. Zwierzęta się nie boją, jeśli czują mój spokój. Możliwe, że nawet pozwoli ci się pogłaskać. Tylko nie bądź gwałtowny.
Słysząc to, Disian powoli wyciągnął przed siebie dłoń, a sarna przyłożyła do niej swój pyszczek. Po chwili zrobiła krok ku niemu i otarła się o niego głową.
— Polubiła cię — uśmiechnął się Kōichirō. Ujął dłoń chłopaka i pogładził nią sierść zwierzęcia. Była szorstka, ale na swój sposób przyjemna. — Zwierzęta wyczuwają intencje ludzi. Uciekłaby, gdybyś był kimś złym.
Disian cofnął swoją dłoń.
— Ale ja zrobiłem tyle złego... — mruknął cicho.
Kōichirō przytulił go do siebie, na co chłopak odpowiedział tym samym.
— Po prostu się pogubiłeś. Każdemu się zdarza.
Disian mocniej objął ciemnowłosego.
— Już nigdy cię nie skrzywdzę, wiesz o tym, prawda?
— Och, Disian, nie zadręczaj się tym — Kōichirō spojrzał w czarne oczy chłopaka. Kiedy przypatrywał im się dogłębnie przez dłuższy czas, miał wrażenie jakby cały wszechświat płonął tuż przed nim. Ale nie odwrócił wzroku jak kiedyś. I wtedy zrozumieli, że w ich relacji nie ma już dawnego strachu.
Ciemnowłosy pociągnął za sobą chłopaka w śnieżny puch tak, że Disian leżał teraz nad nim. Tym razem nie było wokół nich szumu samochodów, ani patrzących oceniająco przechodniów. Był tylko śpiew ptaków i szelest krzaków, które nieopodal skubała sarna. Kilka tygodni temu nawet nie marzyli o takim miejscu, a teraz otaczający ich spokój był tak idealny, że zdawał się snem.
— Czy to już się kiedyś nie wydarzyło? — szepnął Disian, delikatnie trącając wróżkę nosem.
— Ale tym razem ty jesteś na górze — zaśmiał się cicho, czekając na ruch jasnowłosego. Ten delikatnie musnął jego wagi, po czym odsunął się nieznacznie, jakby nagle zmienił swoje plany. Niespiesznie odwinął szalik z szyi Kōichirō, czekając na ewentualny protest, jednak żaden nie nastąpił, więc zsunął swoje usta w dół, znacząc swoją ścieżkę wilgotnym śladem. W jego głowie tkwił obraz zaczerwienionej pręgi, którą kiedyś zrobił chłopakowi. Niemalże był w stanie ponownie usłyszeć ten przestraszony pisk, jaki z siebie wydał , gdy docisnął go do ściany. Pocałował nieśmiało jego skórę, w geście przeprosin. Poczuł ją od nowa, to, jak delikatna i słodka jest. Na nowo napisał chwilę, w której dotknął jej pierwszy raz, a dawne przerażenie wróżki zastąpiło błogie westchnięcie. Nie było już miejsca na złość w sercu Disiana. Była jedynie miłość i pragnienie. Zostawiając na szyi Kōichirō ścieżkę delikatnych pocałunków zrozumiał, jak bardzo pragnie jego szczęścia.
— Możesz zrobić to mocniej, Didi.
— Chcesz, żebym zrobił ci malinkę? — zapytał nieśmiało, niepewny, czy dobrze zrozumiał.
— Jeśli oczywiście ty czujesz się z tym w porządku to... — urwał nagle, czując na swojej szyi ciepły oddech Disiana, tak idealnie kontrastujący z otaczającym ich mrozem. Niedługą chwilę potem jasnowłosy ostrożnie zassał skórę chłopaka, poprzedzając to kilkoma pocałunkami. Serce w jego piersi biło panicznie szybko, bowiem bał się, że zrobi coś nie tak, że będzie za mało delikatny lub że będzie taki aż nazbyt. I wtedy Kōichirō westchnął cicho, dając mu znak, że robi to idealnie.
— Chcesz zrobić to jeszcze raz? — spytał ze słodkim uśmiechem, dobrze wiedząc, że jasnowłosy zadał identyczne pytanie po ich pierwszym pocałunku.
— Nie jestem w tym aż tak dobry, Hasegawa... — zawstydził się.
— Jesteś idealny, Shan.
Wśród śniegu Disian zauważył niebieski punkcik, migoczący dziwnie znajomo. Jak się później okazało, był to kwiatek, dokładnie taki sam, jak ten, który dostał od chłopaka w kawiarni. Niedaleko za nim znajdował się jeszcze jeden, a dalej kolejny i kolejny, jakby znaczyły ścieżkę pośród białego puchu. 
— Ty to zrobiłeś? — zwrócił się w stronę Kōichirō, a jego uśmiech zdradził odpowiedź.
Im dalej szli, tym kwiatowa ścieżka stawała się gęstsza, coraz bardziej zachwycając swoją barwą. W końcu zaczęły one oplatać także drzewa i gałęzie, tworząc ponad ich głowami zadaszenie. W kilka chwil otaczająca ich zimna zniknęła i znaleźli na świecie swój mały skrawek wiosny rozgrzewającej serca.
— Mam coś dla ciebie — powiedział nagle Disian, bojąc się, że jeśli nie zrobi tego teraz, do końca spotkania nie odważy się wypowiedzieć tych słów. — To niewiele, ale... zauważyłem, że malujesz paznokcie i stwierdziłem, że niebieski by ci pasował — wyjął z kieszeni niewielką buteleczkę, przewiązaną w kokardkę srebrną wstążeczką i zawstydzony uciekł wzrokiem na bok. Kōichirō złapał chłopaka za ręce.
— Trafiłeś idealnie, Didi. Ale wiesz, że nie musisz mi nic dawać, prawda?
— Ale chciałem to zrobić.
Usiedli na pniu powalonego drzewa i przy gorącej herbacie z termosu wspólnie obserwowali różowy zachód słońca, odbijającego swoją barwę w śniegu.

Why?

To wszystko dzięki Gosi

Archiwum

Szukaj na tym blogu

Obsługiwane przez usługę Blogger.